Fandom: Dragon Ball (Miejscami będzie się trochę zalatywało fabułą serii „Diablo” i innych, bliżej jeszcze niezidentyfikowanych. Wyjdzie w praniu.)
Kategoria: 15-16+. I tak wiem, że będą tutaj wchodzili czytelnicy poniżej tej granicy, ale pomińmy.
Opis: Wielorozdziałowe opowiadanie. Dragon Ball Z przeplatane z Dragon Ball Super i mocno "capiące" dark fantasy, moje porąbane wyobrażenia o tym, co jeszcze można tam wcisnąć. Młoda dziewczyna, ze smutną co najmniej przeszłością, ona przypadkowo znajduje się w uniwersum anime. Nie jest to normalne, choć… och, proszę, tam nic nie jest normalne! Ale wraz z jej „przybyciem”, młodą i Wojownikami Z interesuje się pewien klan, który wie coś, czego ona jeszcze o sobie nie wie. Ale to nie wszystko. Przybycie dziewczyny stawia znowu życie Wojowników Z na głowie, o ile jest to jeszcze możliwe… Zaczyna się kolejna batalia. Tym razem jednak będzie inna, niż wszystkie, przez jakie przeszli. To jest pewne.
Ostrzeżenia: Będą leciały „krótkie” i „długie”. Nie za dużo, że co drugie słowo jakże słynne określenie pani lekkich obyczajów, ale po prostu w niektórych momentach bez tego się nie obędzie. I poleje się troszkę krwi, nie ukrywam. Nie ma Dragon Ball’a bez krwi, jakby nie było!
Znajomość fandomu: Może być pomocna, nie ukrywam.
Status: W toku.
Od autorki: Cóż, przyszła kolej na mnie, bym pochwaliła się swymi umiejętnościami, o ile takowe posiadam. Mam nadzieję, że Wam się spodoba. Nie przedłużając – zapraszam!
01.
Zamykam ostatnie otwarte drzwi! …
…moje duchy zyskują na mnie.
Niechętnie otwiera oczy. Po raz kolejny. W ciszy nasłuchuje jakichkolwiek kroków. Nie słyszy nic. Uśmiecha się nieznacznie. Nigdy nie udało się nikomu uchwycić, jak dziewczyna się szeroko uśmiecha. Może jak była taka malutka i nie wiedziała o świecie tyle, co teraz? Czego spodziewać się po kimś, kto całe swoje dzieciństwo spędza w domu pełnym sztucznie uśmiechniętych bałwanów i materialistów? Z siostrzyczką – plasticzkiem, która na samej mordzie ma wystarczającą ilość materiału wystarczającego do otynkowania średniej wielkości pokoju?…moje duchy zyskują na mnie.
Że będzie taka sama.
Niespodzianka, kochanie. Otwiera drzwi z ciemnego drewna. Głowę rozsadza głośna, skoczna muzyka. Nie ma rodziców. Nie ma zakazów. Nie ma nakazów. Znikły na kilka, kilkanaście godzin. Ciszę, tak pożądaną przez młodą dziewczynę – och, niedługo kobietę! – przerwać pragnie jedna, może i spokrewniona z nią osobistość, lecz znienawidzona resztkami nienawiści, jaka jej jeszcze pozostaje. Zgadniesz? Nie słyszę, głośniej! Tak! Siostrzyczka naszej głównej bohaterki! O rok starsza blondynka, z mocno wyeksponowanymi walorami, odpicowana laleczka, ta najpiękniejsza, najmądrzejsza, najpopularniejsza… Och! Ona jest zawsze tą naj. Miranda nigdy nie jest skromna. Musi być w centrum uwagi – Lena Anette już do tego przywykła.
Do ciągłych jej imprez, szaleństw, ciągłych zalotów, śmierdzącej zbyt słodkimi perfumami łazience, gdy tylko ma okazję wejść do niej od razu po starszej siostrzycy. Do tego, jak pseudoprzyjaciele patrzą na Mirandę z fałszywym współczuciem, gdy tylko w pobliżu zjawia się Lena.
››Samotność jest domeną silnych‹‹
Nienawidziła. Ale i pragnęła. Kochała. I wrzeszczał, wił się z bólu jej duch, umysł w bliznach i szramach. Powolnym krokiem skręciła w lewo – w stronę wysepki kuchennej, na której stały przeróżnej maści napoje gazowane i niegazowane. Wzięła w rękę jeden z kartonów, sprawdziła, czy może przypadkiem nie był otwierany. Czuła opór przy próbie odkręcenia. Sok jabłkowo – miętowy, jeden z jej ulubionych. Z niechęcią w oczach odwróciła się w stronę wejścia na schody. Mignęła jej postać Mirandy – wysokiej, wydekoltowanej, wytapetowanej blondyny, która plotkowała sobie z psiapsiółkami. Lena zauważyła, jak obserwują ją bardzo „dyskretnie”, po prostu wlepiając w nią gały, ze sztywnymi od nadmiaru mascary rzęsami.
- Och, Mirando, czy to prawda, że Lena leczy się psychiatrycznie? Caroline mi mówiła! – zasłychnęła zielonooka.
- Tak, to prawda. – nienawidziła tego „smutnego” głosiku starszej siostry. – Odkąd zdiagnozowano u niej schizofrenię, jest wprost nie do zniesienia. Ostatnio wybiła mi szybę w aucie!
Osiemnastolatka oczywiście kłamała. Lena i państwo Reckless, rodzice oczywiście, dobrze wiedzieli, że wybita szyba to wynik pamiętnego melanżu, kiedy to kolega Mirandy rzucał butelkami z piętra. Samochód nie był wstawiony do garażu – ba, jakby stał tam specjalnie, więc cóż się dziwić. Oczywiście wszyscy oprócz Leny byli tak pijani, że nie pamiętali z tego nic.
- Hej, Lena! – usłyszała za sobą szczebiot kolejnego, przypadkowego przedstawiciela „książąt i księżniczek”. Młodsza Reckless przyspieszyła. Szybko czmychnęła na górę, byleby nie natknąć się na bandę spod lampy. Jednak drogie państwo balowało sobie w najlepsze także na górze. Włosy, proste, lekko nastroszone, sięgające łopatek, podskakiwały przy każdym, coraz to szybszym kroku. Poczuła nagle szarpnięcie, potem popchnięcie. Poleciała przed siebie, niemal upadając na twarz. Jej zęby uratował jednak fakt, iż wyciągnęła przed siebie ręce. To jednak nie był koniec zabawy niedorżniętych osiemnastolatków i dziewiętnastolatków. Poczuła, jak ktoś wylewa na nią… Wodę? Nie, zapach był zbyt słodki. Po chwili rozpoznała substancję po intensywnie czerwonym kolorze i wiśniowym zapachu. Sok wiśniowy. Wszystko jasne.
- Och, przepraszam, Leno! – usłyszała za sobą głos, przesycony udawaną troską. To było zbyt wiele. Czara goryczy się przelała, w jednej sekundzie Lena powstała na nogi, w oczach mając nieprzeniknioną żądzę mordu, płonącą nienawiść. Wywołało to salwę śmiechu wśród towarzystwa. Spojrzała na swego oprawcę – szatynkę pokroju Mirandy, w jakimś różowym wdzianku i półmetrowych szpilach. Wyrwała do przodu, przygwożdżając „larwę” do ściany.
- Przepraszam? Tylko to masz do powiedzenia!? – ryknęła rozjuszona czarnowłosa.
Kosmyki włosów robiące za grzywkę cisnęły się do oczu, mokre od lepkiego soku i łez bezradności, toczących się po policzkach. Zacisnęła delikatną, kruchą wręcz dłoń na gardle tej wrednej małpy, uniesioną w górę z racji tego, iż jej oponentka miała szpilki i mimo tego była dość wysoka. A Lena Anette natomiast miała tak z metr sześćdziesiąt trzy, cztery centymetry… i cieszyła się z tego. Mogłaby przecież być wiele niższa!
Siedemnastolatka puściła duszącą się panienkę i pobiegła przed siebie. Do swojego pokoju. Trzepnęła drzwiami pokoju, aż te mało nie wypadły z futryny. Zielonooka rzuciła się na łóżko, zanosząc się szlochem. Impulsywnie sięgnęła pod szarozieloną poduszkę, wyjmując spod niej zeszyt. A z zeszytu żyletkę. Tym razem jednak nie będą to zwykłe, poziome linie, kreseczki. Odgięła rękaw szmaragdowej bluzy, odkrywając stare, gojące się z ledwością blizny. Przycisnęła narzędzie do skóry. Spod jej ręki wychodziły… znaki? Posługiwała się… zwykłym pismem? Nie wiedziała, co dokładnie robi.
Lacrimosa dies illa.
A tłumacząc?Dzień ów łzami zlan gorzkimi.
Zamknęły się jej powieki. Oddech powoli cichł. Nagle ustał.
Lena Anette Reckless umarła? Wiedziała, co znaczą te słowa?
››Skrada się jak złodziej nocą
Bez znaku, bez ostrzeżenia
Ale my jesteśmy gotowi i przygotowani do walki
Podnieście swoje miecze, nie bój się‹‹
Bez znaku, bez ostrzeżenia
Ale my jesteśmy gotowi i przygotowani do walki
Podnieście swoje miecze, nie bój się‹‹
Gdzieś…
- Czy to prawda, co powiadają o ostatniej Mścicielce?
- Tak…
- Pokój jej cierpiącej do końca duszy.
Nastała cisza. Twarze dwóch mężczyzn oświetlała nikła poświata rzucana przez pochodnie. Oczy wlepiali w siebie nawzajem, skanując wyraz twarzy rozmówcy. Na pewno wyrażał smutek, żal oraz strach.
- Co będzie teraz? Aniołowie Pomsty odeszli, właśnie zmarła ostatnia ich przedstawicielka. – rzekł wyższy, odziany w czarny płaszcz z kapturem, obserwując przyjaciela złotymi oczętami.
- Proroctwo mówi, że niedługo uformuje się następna drużyna. I to im będzie pisane ostateczne starcie. – odpowiedział na pytanie niższy, o wściekle błękitnych włosach.
- Oby się nie myliło. – westchnął białowłosy. – Avengardus z każdą chwilą zyskuje na sile. Do klanu werbowani są coraz to lepsi w sztuce plugawych zaklęć. A dopóki żyła Abisso, poskramiała zapędy młodego Ramiela.
- Och, to prawda! Jako jedna z niewielu Aniołów tak doskonale posługiwała się magią Cieni i Śmierci, wykorzystując coś powszechnie uważane za złe i mroczne przeciw czemuś doprawdy złemu. – przytaknął błękitnowłosy.
- Czy już wiadomo, kim są przyszli „Anieli”? – padło pytanie
- Wiadomo. Lecz oni jeszcze o tym nie wiedzą. – odpowiedział Venatrix.
Gdzieś indziej…
Cios za ciosem. A każdy z nich zablokowany, odparty. Przez ich małe „pole walki” przetaczały się krzyki, głuche odgłosy upadków, determinację w głosie walczących. Nagle wszystko ucichło. Co się stało? Dwóch wojowników – jeden w pomarańczowo-błękitnym stroju, drugi zaś w ciemnofioletowym. I otoczeni złotą aurą, ze sterczącymi blond włosami i błękitnymi niczym ocean oczami, patrzyli w tę samą stronę – w lewo, czując dziwną, obcą w swym mniemaniu - energię.
- Tato, ta Ki… ona jest wręcz szalona! – wytrzeszczał oczy nastolatek, dobrze zbudowany, ze sterczącymi w górę włosami, jeden kosmyk zaś opadał na czoło, raz po raz próbując wepchnąć się w to prawe, to lewe oko.
- Mam złe przeczucia. – wyznał mężczyzna. – A jak dobrze wiemy, moje złe przeczucia uwielbiają się sprawdzać, Gohanie…
- No lepiej, co by tym razem było inaczej. – westchnął nastolatek.
- Wiesz, zawsze w razie co mamy Smocze Kule. – wypalił Songo, uśmiechając się szeroko. Zniżył swój poziom mocy, na powrót swej fryzurze nadając hebanowy odcień. Po chwili jednak spoważniał. – Cholera, trzeba to sprawdzić. Lecimy. – mruknął niepocieszony, po chwili namysłu.
To nie była sugestia czy może propozycja. Oboje podskoczyli, by po chwili lecieć w szaleńczym tempie w stronę szalejącej Ki. I ojciec, i syn bali się, by paranoiczne przypuszczenia się nie sprawdziły. Czarnymi jak paciorki oczami badali swoje otoczenie, szukając wzrokiem swego ewentualnego przeciwnika, czy może sprzymierzeńca. Wszystko zależało od nastawienia tego „kogoś” czy tam „czegoś” do świata.
W pewnym momencie w świat poszła fala mocy. Niemal niewidoczna, niby przezroczysta, aczkolwiek przesycona energią. Lekko iskrzyła. Aczkolwiek doprawdy potężna, bo zdolna była zdmuchnąć dwóch Saiyan. Starszy walnął w drzewo, a młodszy upadł na mokrą trawę. Im dalej szła fala, tym słabła na sile, lecz okrążyła cały glob.
Może nie tylko.
A potem? Coś błysnęło. Oślepiające światło niemal wypalało gałki oczne wojowników. Potem pociemniało. Ojciec z synem niepewnie spojrzeli na świat. A tam?
Na zielonej trawie, lekko skropionej poranną rosą, leżała nieprzytomna dziewczyna. Okryta tajemnicą, otoczona smolistą aurą. Z zakasanymi rękawami szmaragdowej bluzy, odkrywającymi przybrudzony krwią napis na ręce, który zdawał się być tatuażem, wymalowanym czarnym tuszem. Brunetka, z ciemnozielonymi końcówkami, a włosy sięgały łopatek. Na sobie miała jeszcze granatowe, poprzecierane jeansy i zielone trampki za kostkę.
- To ona jest źródłem tej Ki!? – nie dowierzał Son Gohan, powstał, ubolewając nad mokrym tyłkiem i patrzył jak ciołek na dziewczynę. - Bardziej wygląda na jej ofiarę...
- Pozory mylą. Ale trzeba jej pomóc. – przygryzł wargę Songo. – A potem zobaczymy, czy będzie chciała z nas zrobić kotlety. Zabieramy ją do domu!
- Ciekawe, co powie mama. - zażartował sobie młodzieniec. - Co tym razem? Moja narzeczona czy twoja kochanka?
- A lepiej, co by nie! - zaśmiał się Songo. - Bo jeszcze oboje zarobimy, ja za to, żem syna nie upilnował, a ty za to, żeś ojca nie upilnował. Albo oboje. Albo tylko ty! Mnie tu nie było!
I Gohan został sam z nieprzytomną dziewczyną. Cóż, każdy sposób na uniknięcie opierdzielu od mamy i żony jest dobry. A jeżeli mamą i żoną jest Chi-Chi... Podniósł nastolatkę i lecąc powoli, kierował się w stronę domu. Nie wiedział, że ta oto bezbronna panna będzie przyczyną, z jakiej ich życie stanie na głowie. A tego miał się już przekonać po "zaleceniu" do domu...