opis: 134 lata po makabrycznej zbrodni dokonanej w Staraszewie, do miasta powraca siejący grozę Złowrogi. Za cel obiera sobie nastoletnią Jowitę Pawlicką. Kto kryje się za maską stracha na wróble? Dlaczego wrócił akurat teraz?
gatunek: horror, komedia, parodia, kryminał
status: zakończony
Kuzynka
Początki tej historii były co najmniej trzy i przez każdy z nich przewinął się trup. Pierwszy historyczny, a nawet legendarny, drugi romantyczny z krwi i kości, a trzeci fałszywy ze słomy i starych szmat. Dla jakiegokolwiek porządku należy jednak rozpocząć od chaosu, a taki swoją osobą prezentowała siedemnastoletnia Jowita Pawlicka. Nie był to chaos męczący, czy też szczególnie odpychający. Raczej taki, który mimo swojego nasilenia przyjemnie jest mieć gdzieś w pobliżu. Przejawiał się głównie w energicznym charakterze i dobrych chęciach, a te czasem wychodziły na opak. Pozytywna energia oraz nadmiar zapału w dużej mierze stanowiły czynniki, dla których Jowitę mianowano kapitanką szkolnej drużyny siatkówki. Drużyna nie notowała sukcesów, ale nie miało to dla dziewczyny większego znaczenia. Uwielbiała ją za sprawą swojej drugiej, zaraz po sporcie, pasji, glonojadach. Te dość spokojne stworzonka akwariowe, zajadle stojące w opozycji do charakteru Pawlickiej, były jej ulubionymi zwierzątkami. Jowita kochała wszystko co z nimi związane, a w jej rodzinnym Staraszewie trochę tego było. Od herbu miasta, dumnego glonojada z tarczą i mieczem, aż po nazwę drużyny siatkarskiej.
- Do boju, Glonojadki! - zawołała entuzjastycznie.
Od zawsze chciała wykonać okrzyk bojowy, ale nie będąc kapitanem nie wypadało jej.
- Do boju, Glonojadki! - ponowiła okrzyk.
Koleżanki nie odwzajemniły się tym samym. Atmosfera w szatni zdawała się być chłodna i nerwowa. Siatkarki spoglądały na przemian, a to na podekscytowaną Jowitę, a to Paulinę, w której rosła złość. Niczym kłębowisko jadowitych żmij, zwarte, splątane i wściekłe, syczało w duszy Pauliny Wojtkowiak czując potrzebę pokąsania. To ona miała być kapitaną, a nie dziewucha chodząca do szkoły w koszulce z napisem "dajonolg" (czytane od tyłu glonojad). Dlaczego Dagmara przekazała prowadzenie drużyny komuś takiemu? Na litość boską! Pauliną zatrzęsło w środku.
- Wiem, że nasza drużyna ostatnio nie jest w formie – mówiła zatroskana Jowita. - Przegrywamy wszystko jak leci, ale możemy jeszcze odbić się od dna.
- Co proponujesz? - spytała zaciekawiona Lidka.
- Więcej treningów – ogłosiła z zadowoleniem nowa kapitanka. - Na koniec lata wygramy turniej gminny!
Rywalka zacisnęła wargi w złości. Albo ona się przymknie, albo wydrapie jej oczy. Niech tylko jeszcze raz usłyszy ten okrzyk.
- Glonojadki, do boju!
Wojtkowiak poczerniało przed oczyma. Dzika furia utrzymywana dotąd w głębi duszy wybuchła z ogromną siłą.
- Zwariowałaś! Treningi w niczym nam nie pomogą, bo poziom Glonojadek jest żenujący. Nie wystarczą głupie pogadanki motywacyjne. Potrzebne są radykalne zmiany, których ty nie potrafisz przeprowadzić – wzięła głęboki oddech i kontynuowała teraz już z udawanym przejęciem – nie zrozum mnie źle. Jesteś dobrą atakującą, ale Glonojadki powinna prowadzić osoba kompetentna, która ma jakiś plan.
- Mam plan na prowadzenie drużyny – odparła bez przekonania.
Paulina uśmiechnęła się nieznacznie. Miała ją! Teraz wystarczyło pokazać pozostałym niekompetencję Jowity, a jutro szybkie głosowanie i wybór nowej kapitanki.
- Możesz nam przedstawić plan treningów?
- Czepiasz się – wtrącił męski głos.
Szalejąca furia zamarła, wydając z siebie głuchy dźwięk.
- Powinnaś wspomóc koleżankę zamiast rzucać jej kłody pod nogi – teraz udzielił jej reprymendy, ale w taki sposób, jakby przekomarzał się z nią.
Właścicielem głosu był Mikołaj Gorazda. Trudno stwierdzić, jak długo przysłuchiwał się ich rozmowie, ale wnioskując z rozbawienia mógł tam stać przez większość spotkania.
Był także ostatnim z powodów, dla których Jowitę (chociaż nie przyznawała się do tego) ucieszyło zostanie kapitanem. Mikołaj prowadził Glonojady. Bycie na równorzędnym stanowisku u dziewczyn oznaczało współpracę. Być może nie tak wielką jak sobie wyobrażała, ale z pewnością dużą. Razem ustalaliby plany treningów i pilnowali grafików imprez sportowych.
Ciekawe, czy Mikołaj lubi glonojady, zwierzątka, a nie drużynę. Siatkówkę musiał kochać, tego była pewna, ale co myśli o niej? Do diabła z glonojadami! Czy on w ogóle ją lubi?
Z zamyślenia wyrwał ją trzask i ostatnia kąśliwa uwaga wychodzącej rywalki:
- Glonozjeb!
- Minie jej, a jeśli nie to zagrozisz jej karniakiem i od razu nabierze ogłady – powiedział beztrosko.
W beztrosce dało się odczuć spokój, który pozwolił jej wierzyć w jego słowa.
- A tak w ogóle to... - mówił dalej - w przyszłą sobotę jest ostatnia dyskoteka szkolna i pomyślałem, że moglibyśmy wybrać się razem.
Pytanie ogłuszyło Jowitę. Czy on właśnie zaproponował jej wspólne wyjście? Takie wyjście koleżeńskie? Nie, na dyskotekę. Przez głowę przewinęły jej się wszystkie scenariusze, łącznie z tym, że tańczy jak kłoda. Od razu pomyślała o sukience, którą mogłaby włożyć, tej zielonej.
Lidka, Mela i obie Kasie spoglądały na nią w dzikiej euforii, zaś Mikołaj z lekką niepewnością. Dopiero po kolejnych kilku sekundach zdobyła się na odpowiedź:
- Tak.
Gdy Mikołaj wyszedł, w szatni wybuchły emocje ogromne i szalone.
Do domu wróciła około piętnastej. Przebiegła przez podwórze, ignorując szczekającego psa i już po chwili znajdowała się w niewielkim korytarzu bezpośrednio łączącym się z salonem, w którym pracowała matka.
- I jak pierwszy dzień, pani kapitan? - spytała, wstając od laptopa.
Jowita zaczęła opowiadać nie pomijając żadnego szczegółu.
- Pamiętasz córkę wuja Władzia? - przerwała jej w pewnym momencie matka.
Kuzynkę pamiętała z dzieciństwa. W zasadzie było to jedno odległe wspomnienie, a właściwie scenka z nią związana. Miała wtedy jakoś cztery, a może pięć lat. Córka wuja Władzia natomiast była starsza o jakieś dwie wiosny i różnicę wieku wykorzystywała bezwzględnie. Jako starsza z dziewczynek zarządzała ich czasem wolnym. Jowicie utkwiła w pamięci zabawa w zakład fryzjerski. Odgrywała rolę fryzjerki, zaś Natalka (tak miała na imię kuzynka) była niezadowoloną klientką.
- To nie jest upięcie, jakie sobie zażyczyłam – odparła wyniośle – już więcej nie przyjdę do tego salonu.
Potem Jowicie przyszła rola upierdliwej klientki, a Natalii fryzjerki.
- Tak, pamiętam ją – odparła nieufnie – a dlaczego pytasz?
- Bo właśnie dzwonił wuj Władzio i pytał, czy Natalia mogłaby u nas spędzić wakacje – wyjaśniła mama.
Ostatni raz z kuzynką widziała się, szybko policzyła, dwanaście lat temu. Wtedy też kuzynka ostatni raz spędzała wakacje w Staraszewie. Kontakt zerwał się ze względu na odległość geograficzną. Bo gdzie Staraszewo, a gdzie Lipki? Tu Katowice, a tam Poznań.
- To będzie wspaniałe lato – stwierdziła Jowita.
Nie mając pojęcia, że w pamięci mieszkańców miasteczka zapisze się ono jako mordercze lato.
Kuzynka przyjechała pociągiem, punktualnie. Wrażenie sprawiła piorunujące, bo mimo upału w rękach dzierżyła kurtkę, szalik i czapkę.
Jowita już jako dziecko ugruntowała w sobie pewne przekonanie. Cisza podczas rozmowy lub nagła pauza oznaczają, iż rozmówca źle się czuje w jej towarzystwie. Za punkt honoru obrała sobie odbudowanie dawnej więzi z kuzynką Natalią i żadna cisza nie mogła jej w tym przeszkodzić. Dlatego też paplała całą drogę do domu.
Opowiedziała o siatkówce i o swoim ulubionym zwierzątku, a tak w ogóle to drużyna nazywa się Glonojadki. Ma na ich punkcie hopla jak zresztą całe miasto. Jest w drugiej liceum, uczy się dobrze, no... poza fizą, bo facetka strasznie cięta. Potem ma zamiar wybrać się na agroturystykę i przejąć schedę po mamie.
Ogłuszona natłokiem idiotycznych informacji Natalia tylko kiwała głową. Sama zwykła dużo gadać, ale kuzynka pokonywała ją w tej dyscyplinie w przedbiegach. Zresztą potok słów wypluwany przez Jowitę mało ją obchodził w obecnej, katastrofalnej sytuacji życiowej. Najpierw marne praktyki zawodowe, potem marniejsza studniówka, a ukoronowaniem okazały się wyniki matur stanowiące marność nad marnościami.
- Wakacje będą inne – zarzekła się, planując wyjazd do Szwajcarii.
Niestety, tu wkroczył tata z postanowieniem o ratowaniu więzi rodzinnych. Co mu odbiło? Nie wiadomo.
- To moja jedyna siostra, a ty jej nawet nie znasz – ganił córkę. - Lato spędzisz u ciotki w Staraszewie. Postanowione!
- Po co ci szalik? - spytała ostrożnie Jowita.
- Bo w Alpach wieje – odparła ponuro.
Odpowiedź zaskoczyła Pawlicką, na tyle że wstrzymała się z kolejnym pytaniem.
Samochód zaparkował przed bramą prowadzącą na podwórze. Natalia weszła za ciotką cały czas beznamiętnie przytakując kuzynce na kolejne głupstwa, którymi ją raczyła. I wtedy to się stało...
Zza domu wyleciał ogromny bernardyn. Biegł wolno i lekko z majestatycznie wywieszonym jęzorem.
- Pusia nie! - zawołała Jowita, ale było za późno.
Stu kilowe bydle oparło się przednimi łapami na Natalii, która bezwładnie polecała w dół. Na twarzy czuła gorący oddech Pusi, gdzieś w oddali dobiegały ją krzyki ciotki i kuzynki. Trwało to kilka sekund, ale ona czuła jakby była to nieskończoność. Jowita odciągnęła Pusię siłą.
- Nasza wina – powiedziała ze skruchą. - Jak była szczeniaczkiem to pozwalałyśmy jej cieszyć się na widok gości.
Resztę mogła dopowiedzieć sobie sama. Pusia urosła i pocieszne skakanie szczeniaczka stało się zagrożeniem.
I tak rozpoczęło się najgorsze lato Natalii.
Farba schodziła, ale dało się jeszcze odczytać napis nad bramą wjazdową:
Dominika przeczytała informację i delikatnie uśmiechnęła się. Nazwa brzmiała niecodziennie. Słyszała o koloniach nazywanych obozami wilka, niedźwiedzia, wszelakiej fauny i flory budzące szacunek i nieopisaną groźbę, ale glonojad w nazwie zdawał się być jakąś pomyłką.
Leszek zaparkował samochód przed wejściem do głównego domku, gdzie już czekała na nich właścicielka przybytku.
- Dominika i Leszek? - spytała i prawie natychmiast sama sobie odpowiedziała. - Nie mogłam was się dooczekać. Jestem Iwona – uśmiech z twarzy kobiety nie schodził ani na chwilę. - Pewnie macie za sobą bardzo długą podróż. Skąd jesteście?
- Z Sopotu – odparła dziewczyna. - To znaczy ja jestem, a Leszek z okolic Poznania.
- Ale we wrześniu sprowadzam się do Sopotu – dodał. - Będę studiował w Gdańsku.
Iwona okazała się nie być przesadnie wścibska. Ba, niespecjalnie ją to interesowało. Nie w tym celu sprowadziła tutaj parę. Grzecznościowo zapytała ich o dalsze plany i przystąpiła do sedna.
- Obóz Glonojadów był aktywny w latach 1991-2002 – mówiła niczym zawodowy pilot wycieczki. - Zamknięto go przez tamto wydarzenie – informację wygłosiła mechanicznie.
Natychmiast pożałowała, że nie ugryzła się w język. Przeszłość należało zostawić z tyłu – pomyślała.
- Jakie wydarzenie? - podchwyciła Dominika.
- Też kiedyś byłem na koloniach na tym obozie – powiedział melancholijnie Leszek.
- Tak? - podłapała, uznając pytanie dziewczyny za niebyłe. - Masz z pewnością cudowne wspomnienia! Dzieciaki kochały Obóz Glonojadów.
Leszek wzruszył ramionami. Nieco inaczej zapamiętał to miejsce. Miał wtedy osiem lat i nie rozumiał, czym są pomyłki w dokumentach. Przez jedną z takich pomyłek on, jego młodszy brat oraz Paweł Ostrowski znienawidzili wyjazdy na kolonie. W tamtym czasie Obóz Glonojadów organizował cztery tury kolonijne po dwa tygodnie każda. Pierwsze tygodnie miesiąca należały do uczniów szkół podstawowych, a kolejne do nastolatków. Przez idiotyczny błąd chłopcy zostali wysłani na wakacje w drugiej połowie lipca. Błąd urzeczywistnił się na miejscu, bo jak inaczej nazwać trójkę dzieci w grupie z dwukrotnie starszymi uczestnikami?
Teraz przyjechał tu w zupełnie innej roli. Wspólnie z Dominiką chcieli dorobić parę gorszy, a błogosławieństwem okazały się "sezonowe prace pomocnicze" jak opisała je w ogłoszeniu Iwona.
- Lipiec to przede wszystkim utrzymywanie porządku i odmalowanie szopy za domkiem A3 – mówiła. - W sierpniu przyjadą dzieci. Grupa niewielka, będę ja i jeszcze dwóch innych wychowawców, ale czasem może się przydać i wasza pomoc.
Dominika koniecznie chciała wrócić do tematu określonego jako "tamto wydarzenie", ale sposobności nie było. Była natomiast drewniana szopa za domkiem A3. Otwarta niedawno, bo metalowy skobel jeszcze się kołysał. Wiedziona ciekawością podeszła do drzwi, gdy ze środka wyskoczył starszy pan.
Dziewczyna wykazała zdrową reakcję i krzyknęła.
- To obóz skąpany we krwi – zawołał facet zanosząc się obłąkańczym śmiechem.
- A pan to kto? - spytała osłupiała.
W porę nadeszli Leszek i Iwona. On z pięściami, ona ze zdrowym rozsądkiem.
- Rafał! – zawołała.
- Umrzecie! On już zabił i będzie zabijał nadal – ciągnął dalej. - To miejsce jest przeklęte!
Nim zdążyli zareagować Rafał wskoczył na rower zaparkowany przed szopą i odjechał wykrzykując kalumnie na temat Obozu Glonojadów. W milczeniu przyglądali się jak znika za bramą wjazdową charcząc coś ochrypłym głosem.
- O czym mówił ten facet? - przerwał wreszcie ciszę Leszek.
- Nie przejmujcie się nim - wydusiła Iwona. - To miejscowy wariat, ale zupełnie niegroźny. Czasem zamknie się w którymś z domków i przepowie wam rychłą śmierć lub wyrecytuje formułkę o obozie skąpanym we krwi.
Dominika i Leszek nie przejmowali się. W końcu wariat to jeszcze nie bandyta, a głupota nie przestępstwo.
- Mnie się tu nie podoba – oznajmiła stanowczo Zosia Brzęcka.
- Co ci się nie podoba?
Zosia objęła niespokojnym wzrokiem pole biwakowe. Przypominało pustynię, na której nie było niczego poza przyczepą ciecia i ich namiotami. U ciecia akurat wizytował właściciel pustyni. Miała ochotę do niego pójść zwyzywać i pogryźć! Tak, dokładnie tak zrobi! Albo nie, bo co wtedy o niej pomyśli Adrian?
Od zielonej tafli jeziora Glonojadów odbijały się promienie słońca. Niewielki wiatr kołysał łódki przycumowane do drewnianego pomostu. Po drugiej stronie jeziora znajdowały się chatki. Dziewczyna pomyślała, że o wiele lepiej byłoby zamieszkać w domku niż pod namiotem. Ciekawe, czy były do wynajmu?
- Jest za blisko wody – wygłosiła pogląd.
- A co ci szkodzi woda? - spytał rozbawiony Adrian.
- W wodzie są raki!
- To dobrze. Znaczy, że woda jest czysta.
Zosia spojrzała na Emilię w nadziei na znalezienie poparcia, ale ta akurat rozwieszała ubrania na linkach i rakami się nie przejmowała.
- Mogłaś się z nami nie pchać - odparł z urazą Konrad.
Zosia zacisnęła zęby. Istotnie, mogła. Za starszym bratem nie przepadała, nie lubiła żadnego z czwórki rodzeństwa i spędzanie lata, z którymkolwiek z nich uważała za katorgę. Jednak Konrad w przeciwieństwie do pozostałych miał jeden przymiot szaleńczo ubóstwiany przez Zosię: przyjaźń z Adrianem Korbą, w którym to dziewczynka kochała się miłością prawdziwą i gimnazjalną. To co, że było między nimi pięć lat różnicy? Nie wierzyła w żadne bariery wiekowe. Więcej, poprzysięgła, iż w te wakacje rozkocha w sobie Adriana.
Uznawszy temat raków za zamknięty, Konrad zaczął rozważać możliwość wynajęcia łódki i popłynięcia nią do domków na drugim brzegu.
- Ciekawe, czy ktoś w nich mieszka?
Pytanie nie doczekało się odpowiedzi przez agresywną babę. Przyjechała, a właściwie wdarła się na obozowisko starym Renault Clio. Wjechała przez bramę główną z impetem podskakując na niewielkim wzgórku i wyhamowała obok przyczepy ciecia jak w amerykańskim filmie akcji.
Baba była po pięćdziesiątce. Skórę miała zniszczoną i ziemistą, a na szyi widoczne zmarszczki. Tłuste brązowe włos opadały jej na ramiona i plecy. Towarzyszył jej młody mężczyzna o ciemnej, spalonej słońcem, cerze. Może i byłby przystojny, gdyby nie ogromne sadło. Dopiero potem wyszło, że jest to syn agresywnej baby.
- Wojtkowiak! - wrzasnęła, wychodząc z auta.
Mogła spokojnie podejść do przyczepy ciecia i zapukać, ale widocznie nie leżało to w jej usposobieniu. Z przyczepy wyłonił się straszy pan w asyście ciecia.
- Co się stało, Basiu? - spytał z mieszaniną grozy i fascynacji.
Basię nazwanie "Basią" rozjuszyło niczym czerwona płachta byka. Zawrzała w środku i wrzasnęła:
- Znowu ukradłeś mi stracha na wróble!
- Może wiatr ci go przewrócił i leży gdzieś między rzędami kukurydzy – próbował zachować powagę.
- Śmiej się! - zabrzmiała jadowicie. - Pójdę na policję!
Po tej groźbie odjechała. Pan Wojtkowiak jedynie wykonał przepraszający gest w stronę osłupionych biwakowiczów.
Z wyjaśnieniami dopiero potem przyszedł cieć.
- Kiedyś – opowiadał konfidencjonalnie – ktoś ukradł z pola Basi Korczak wszystkie strachy na wróble. Strapiona postanowiła się zwierzyć przypadkowej osobie, czyli panu Wojtkowiakowi.
Krzysztof Wojtkowiak był człowiekiem grzecznym, ale oschłym i zapatrzonym w siebie. Problemy Barbary nic go nie obchodziły i zniecierpliwiony jej klekotem na temat strachów na wróble podsumował krótko:
- Nie jestem zainteresowany tymi końskimi zalotami.
Barbara zaniemówiła. Ona, że niby się zaleca do tego ohydnego dziada?! Szlag jasny trafił ją na miejscu. A zaraz za nim padło oskarżenie, że za znikającymi strachami stoi Wojtkowiak. Od tamtej pory, co jakiś czas znikały nowe strachy z pola Korczaków.
- Ładna historia – skomentowała Emilia.
- Mnie bardziej interesuje, kto i po co kradnie strachy na wróble – zagadnął Adrian.
- Po co? Dla rozrywki – odparł Konrad raz jeszcze spoglądając na łodzie. - Ktoś podłapał, że kobieta urządza każdorazowo aferę i bawi się jej kosztem.
Zosia zaproponowała kradzież stracha na wróble, ale nikt nie poparł jej propozycji.
Wieczorem usiedli przy ognisku. Było już bardzo późno, ale nikomu nie chciało się spać. Któryś z chłopaków dorzucił do paleniska drewno. Ogień buchnął do góry rozświetlając twarze zgromadzonych w kręgu. Wpatrzeni w płomienie słuchali historii o duchach. Bez wątpienia Konrad posiadał większą wiedzę o filmach grozy, ale Adrian potrafił snuć opowieści z niezwykłą atmosferą. W jego słowach duchy były realne, zamki mroczne i zimne, a uciekające przed monstrami dziewice piękne i dziewicze. Nic więc dziwnego, że to właśnie Korbie przypadła rola ogniskowego barda.
- Zbliża się północ – oznajmił upiornym głosem – mamy dość czasu na jeszcze jedną opowieść. Jeszcze jedną przed północą. Za pięć minut będziemy mieli piętnasty czerwca.
Ogień strzelił wesoło.
- Ponad sto lat temu w Staraszewie mieszkał hrabia Złowrogi, do którego należała większość tych terenów – wiedział, bo natknął się na tę uroczą makabreskę w internecie. - Hrabia miał też córkę – kontynuował - dziewczyna zakochała się w biednym chłopie, ale ojciec nie mógł zaakceptować tego związku. Postanowił pozbyć się amanta w możliwie najboleśniejszy sposób – tu zrobił pauzę, dając słuchaczom czas na wyobrażenie sobie "najboleśniejszego sposobu". - Rozpruł mu żołądek, wypełnił go słomą i zawiesił na palu w taki sposób, aby imitował stracha na wróble. Mawiają, że duch chłopaka jest uwięziony w staraszewskich strachach na wróble. Swoje więzienie opuszcza tylko raz w roku w okresie żniw, aby móc szukać...
- Czego szukać? - spytał zasłuchany bez reszty Konrad.
- Tego nikt nie wie, może zemsty na niedoszłym teściu, a może ukochanej.
- A co z tym całym Złowrogim? - spytała Zosia, dla której historia wydała się bzdurą wagi ciężkiej.
Adrian spojrzał na zegarek. Było już po północy. Oficjalnie zaczęły się żniwa.
- Ponoć po dokonaniu zbrodni oszalał i rzucił się do jeziora.
Emilia ziewnęła przeciągle. To był znak, że pora iść spać i dziękować, że żaden Złowrogi nie biega po Staraszewie mordując ludzi.
Mikołaj zjawił się punktualnie, o siódmej. Od razu wręczył Jowicie bukiecik żonkili. Natalia spoglądała na parę z zazdrością. Który chłopak do niej przyjechał z kwiatami na pierwszą randkę? Oczywiście, nie powiedziała tego głośno. Stanęła obok równie oczarowanej, jak kuzynka, ciotki. Czy im się dziwiła? Skądże! Mikołaj Gorazda prezentował wszystkie pożądane u chłopaka przymioty. Grzeczny, uśmiechnięty, obdarzony pewnością siebie emanującą z niego w każdym pomieszczeniu, a przy tym fizycznie spełniał wszystkie oczekiwania Jowity: wysoki, dobrze zbudowany blondyn o szarych oczach. To musiał być jej książę z bajki.
Na dyskotece szkolnej zjawili się przed ósmą. Trochę rozmawiali, potem tańczyli i znowu rozmawiali. Tego wieczora czuła się jak Kopciuszek, aby u jego kresu przeistoczyć się w Alice Hardy.
- Nie dajesz mi wyboru – powiedział, prosząc ją na parkiet. - W tańcu nie będziesz mówiła. Chcę, abyś zostawiła te opowieści na kolejne spotkanie.
Po tańcach zaproponował jej wycieczkę za miasto.
Samochód zaparkował na piaszczystej szosie za polem Korczaków pilnie strzeżonym przez, ostatniego nieskradzionego, stracha na wróble. Mikołaj wyłączył silnik. Przez chwilę siedzieli w bezruchu i ciszy. Jowita utkwiła wzrok w polu. Złote za dnia kolby po zmroku przybierały bladożółty kolor. Rośliny zlewały się w ocean, znad którego wypatrywał jedynie samotny strażnik ze słomy.
- Wiesz – zaczął chłopak. - Zawsze uważałem cię za wyjątkową.
Odwróciła wzrok od kukurydzy. Mikołaj rumienił się.
- Myślałam, że nie zwracasz na mnie uwagi – odparła trochę bezmyślnie.
- Bzdura! - zagniewał się. - Znamy się od szkoły podstawowej, ale w gimnazjum przestaliśmy mówić sobie cześć i nawet nie wiem, dlaczego.
Wtedy zaczął ją onieśmielać. Przestał być chłopcem z podstawówki, wystrzelił w górę, zmężniał, kochały się w nim wszystkie dziewczyny, a ona zaczęła chodzić w rozciągniętej bluzie z napisem "dajonolg".
- Uważam cię za najwartościowszą osobę w naszej szkole – kontynuował: - masz odwagę i niczego nie robisz na pokaz. I te glonojady – dodał z uznaniem. - Musisz być bardzo mądra, a ja ledwo zdałem materiał o pantofelkach.
Pocałował ją.
Strach na wróble wychylił się zza rzędu kukurydzy. Pierwszy raz zrobił to subtelnie, prawie niezauważalnie. Po chwili wyczyn ponowił już znacznie pewniej, ale dopiero trzecią próbę zakończył skokiem na ziemię. Teraz już nie było odwrotu. Mordercze lato dopiero miało rozkwitnąć najintensywniejszą z barw. Ścisnął w dłoni narzędzie zbrodni, metalową końcówkę wideł.
Kurwa – przeklął w duchu. - Dlaczego akurat widłami?
Wolnym, acz zdecydowanym krokiem wyłonił się z kukurydzy jak aktor zza teatralnej kurtyny oczekujący na wielki finał sztuki, a finałem tej sztuki miała być krwawa tragedia.
Stanął przed samochodem. Całująca się młodzież nie zwróciła na niego uwagi. Trzasnął łapą w maskę auta. Na odezwę nie musiał długo czekać. Ze środka wyskoczył Mikołaj.
Strach na wróble złapał go za koszulkę i przejechał ostrzami po klatce piersiowej. Zbyt delikatnie, aby zabić, ale wystarczająco mocno, aby przestraszyć. Gorazda pojął sytuację i spróbował wrócić do auta, ale napastnik obalił go i przydusił do ziemi. Kolejne ciosy zadawał w klatkę piersiową. Z początku był ostrożny i dokładny. W głowie liczył kolejne uderzenia.
W którymś momencie oberwał w łeb. Osunął się z ofiary. Przed nim stała Jowita z kijem, na którym wcześniej siedział. Rozwścieczony reakcją nastolatki (prawidłowo powinna uciekać), złapał ją za nogę. Dziewczyna straciła równowagę, lądując na masce samochodu. Łapa stracha na wróble zacisnęła się na gardle uniemożliwiając jej krzyk. Drugą umieścił nad biodrem. Zbliżył twarz do twarzy Jowity. Poczuła odpychający zapach brudu, słomy i krwi.
- Przekaż mieszkańcom Staraszewa – jego głos był pusty – że Złowrogi powrócił i rozpoczyna krwawe żniwa.
Nie kontrolując emocji palnęła w nerwach:
- Spoko... Coś jeszcze, czy... to wszy... stko?
Złowrogi rozluźnił uścisk.
- Uciekaj!
Przerażenie wyzwalało się stopniowo jak świadomość o wydarzeniu. Strach na wróble zabił Mikołaja i coś gadał. Żniwa? Jakie żniwa? Kiedy? W uszach zadźwięczał jej paskudny głos Złowrogiego. Mimowolnie spróbowała przypisać go do jakiejś znajomej twarzy. Nie pasował do nikogo.
Nie wiedziała, gdzie się znajduje. Przez krótki czas biegła środkiem pola kukurydzy, potem skręciła na szosę i znowu przez las. Nie odczuwała wysiłku, ale była niemal pewna, że pogubiła pantofle i rozdarła sukienkę. Starała się trzymać emocje na wodzy, ale było coraz trudniej. Całą paletę emocji postanowiła wydobyć z siebie przed pierwszymi napotkanymi ludźmi. Trafiło na parę młodych ludzi. Relację zaczęła w miarę możliwości spokojnie:
- Zabił go.
Leszek i Dominika nic nie odpowiedzieli. W osłupieniu przyglądali się dziewczynie, która wyskoczyła na nich z krzaków.
- Zabili go i krwawo! - powtórzyła histerycznie.
Nie dało się już prościej i spokojniej.
_________________
Notka na koniec:
Mordercze lato nie miało być pełnoprawną kontynuacją. W moich nieśmiałych planach Slasher miał liczyć trzy opowiadania z czego ostatnie miało być oddalone od poprzedniczek o jakąś dekadę. Mordercze lato miało być krótką historią o wycieczce nad jezioro i stalkerze. Koncept szybko zaczął zmieniać się. Campowe slashery mają długą, choć niekoniecznie bogatą, tradycję i wstyd byłoby nie wykorzystać jej w pełnoprawnym opowiadaniu.