Tytuł: Porządanie
Fandom: Doctor Who
Znajomość fandomu: Może lepiej nie znać...
Kategoria: +12
Opis: W praktyce to nawet Mary Sue nie ma lekko.
Ostrzeżenia: Wszelkie próby picia i/lub jedzenia czegoś nad klawiaturą uznaję za próbę samobójczą i za nie nie odpowiadam.
Status: Skończony
Inne uwagi: Wybacz, Doctorze, że padło akurat na ciebie, ale był mi potrzebny jakiś statek kosmiczny.
Była piękna. Jej zachwycające lekko włosy przepływały od samej góry do samego dołu ognistą lawiną fal, w których, niczym maleńkie okręty w morzu, ginęły z kretesem zagubione spojrzenia zauroczonych jej urodą młodzieńców. Jej pierś przypominała dojrzałe jędrne brzoskwinie falujące na wietrze z każdym jej najdelikatniejszym oddechem. Pierś ta osłonięta była doskonale podkreślającym jej obłe kształty wąskim gorsetem z lamparciego futra, podobnie jak jej doskonale smukła talia, która przepasana była spódniczką z futra lwa albinosa. Dziewczynę stać było na takie zbytki, ponieważ była jedyną i najpiękniejszą córką wodza plenienia Tsu Tsu Lalala i już za kilka dni miała przejąć po ojcu władzę nad tysiącem indiańskich wiosek (oczywiście nie czuła się godna tego zaszczytu). Jej nogi wzbijały się w powietrze niczym niezdobyte najbardziej strome górskie stoki, podobnie jak ramiona, którymi, gdyby tylko chciała, mogłaby dotknąć gwiazd. Jej nogi zwinne jak u sarenki również zdobiła wspaniała skóra – zrobiona ze strusia, którego podarował jej ojcu zakochany w niej najdzielniejszy i najprzystojniejszy wojownik z sąsiedniej wioski, starając się o jej rękę.

Tak, to on :***
Teraz jednak nie myślała o nim, lecz o złym i przerażającym Kamallu, z którym miała stoczyć pojedynek, od którego będą zależały losy całej jej wioski. Kamallu nazywany był też Wielkim Wściekłym Niedźwiedziem, bo był wielki i wściekły jak niedźwiedź. Spomiędzy jego ogromnych, żądnych krwi zębów toczyła się piana z pyska, każdy jego krok sprawiał, że trzęsła się ziemia w promieniu stu mil, a miecz w jego dłoni połyskiwał jak błyskawica przepowiadająca burzę wszech czasów. Widok ten sprawiał, że wszyscy, nawet najdzielniejsi wojownicy Tsu Tsu Lalala trzęśli się z przerażenia, bo Kamallu zabił już niejednego takiego jak on i nikomu nie udało się go pokonać.
Młoda córka wodza stała przed czarnością rzucanego przez niego cienia i patrzyła w jego oślizgłą twarz, jednak nie bała się, bo nie wiedziała, co to lęk. Wiedziała, że wygra, ponieważ była dzielniejsza od niego. Jej smukłe rącze ciało było napięte i skupione, oczekując bez najmniejszego drgnięcia na atak strasznego Kamallu, który chciał ją zabić i zająć jej miejsce u władzy, pomimo że również był w niej zakochany. Dziewczyna co prawda miała wielkie serce i przez pewien czas była gotowa go kochać pomimo odrażającego wyglądu, bez trudu dostrzegając powab jego wspaniałego intelektu, szybko jednak zrozumiała, że nie może żyć z kimś, kto przy każdej nadarzającej się okazji morduje bez litości setki jej pobratymców. Była więc gotowa teraz go zabić. Jej oczy posiadające kolor zroszonej poranną rosą czterolistnej kończynki, jako jedyne się teraz poruszały rozrzucając dookoła płonące iskry wściekłości i nienawiści.

Kończynka, ale bez rosy.
Wreszcie nadszedł ten moment. Dziewczyna skoczyła na niego z szybkością dzikiej, wygłodzonej tygrysicy i przebiła na wylot swoim sztyletem. Zanim Kamallu zdążył zareagować, został przecięty na pół i wyzionął ducha.
Piękna wodza wylądowała na dwóch nogach i chwilę jeszcze trwała bez ruchu. Wiatr poruszał jej cudowne włosy, wzbudzając wydobywające się raz po raz westchnienia zachwytu. Wreszcie, kiedy miała już pewność, że żadna z połówek żyjącego dotąd Kamallu już się nie poruszy, wyprostowała się i uśmiechnęła do swojego ojca, który miał na imię Orionisz Hardy i do niej właśnie podchodził.
- Moja cudowna Samanitely Ullerno Evolet – przemówił tamten wzruszony i pełen podziwu. - Wykazałaś się niezwykłą odwagą, siłą, męstwem, bohaterstwem, śmiałością i walecznością stając do boju z najstraszniejszym wojem, jakiego widziała nasza ziemia. Zabicie Kamallu to coś, czego nikt jeszcze przed tobą nie dokonał. Jestem z ciebie dumny. Twój wspaniały czyn będzie przekazywany przez pokolenia, upamiętniany w legendach, będą...
Wtem musiał przerwać swój niezwykły monolog, bo usłyszał coś, czego jeszcze nigdy wcześniej nie słyszał. Powietrze zawirowało, rozległ się pochodzący nie wiadomo skąd dźwięk WHOOOOSH WHOOOOSH WHOOOOSH! i wtedy tuż obok wodza pojawiła się wielka niebieska drewniana budka telefoniczna. Hałas ucichł, a drzwi budki otworzyły się.
Wszyscy, oglądający dotąd przełomową walkę, wbili teraz oczy w powiększającą się w szparę, a najmocniej zdecydowanie ona. Czymże jest ten obiekt? Skąd się wziął? Kto otwiera drzwi? Czy jest bogiem? Czy niesie im szczęście czy śmierć?
Wtedy piękna Samanitely ujrzała go. Ujrzała mężczyznę szczupłego jak gałęzie wierzby, o włosach czarnych jak pióra najczarniejszego kruka o czekoladowych oczach i poczuła się, jakby postrzelił ją Amor. Teraz była pewna – nie może wyjść za wojownika z sąsiedniej wioski! Nigdy go nie kochała, pragnęła jedynie po raz kolejny poświęcić się dla dobra i pokoju jej plemienia i leciała tylko na przynoszone przez niego od czasu do czasu strusie. Teraz wiedziała jednak, że jeśli się z nim ożeni, nigdy nie zazna prawdziwego szczęścia, niezależnie od tego, jak długo będą rządzić i jak wiele strusiów on dla niej zdobędzie.
Przemyśliwszy wszystko dokładnie i racjonalnie, w końcu pozwoliła się ponieść emocjom i rzuciła się mężczyźnie o czarnych włosach w ramiona, zanim jeszcze skończył powitalną formułę Chyba powinienem skręcić przy Albuquerque...
- Kocham cię – szepnęła namiętnie, a jej aksamitny głos zakręcił się w jego prawym uchu niby listek klonowy uniesiony raptownym porywem wiatru. - Jesteśmy sobie przeznaczeni, pragnę... Jak cię zwą?
- Eee... Doktor. Po prostu Do...
- Tak więc, Doktorze, pragnę spędzić z tobą resztę życia – kontynuowała unosząc jedno ze swoich dwóch wspaniale prostych ud do jego boku, ukazując mu jego gładkość i wdzięk. - Jedno twoje spojrzenie rozpaliło we mnie...
- Ej, a co to ma być?! - dobiegło wtedy ich obojga z głębi niebieskiej budki. - Kim ty jesteś?
Zza niebieskich drzwi wynurzyła się młoda dziewczyna. Jej oczy, mieniące się na co dzień w słońcu setkami palet barw, odzwierciedlały teraz spienione sztormem morze, które sprawiało wrażenie, jakby miało się wylać na zewnątrz. Mimo to każdy jej ruch był zachwycającym pokazem kociej płynności, która w jednej sekundzie skupiła na sobie uwagę wszystkich dookoła. Cudowne nogi, długie, zgrabne i opalone, szły do przodu. Po jej ramionach i obfitej piersi spływały wodospady kremowych włosów, które w popołudniowym słońcu zdawały się iskrzyć złotem i diamentami. Kolor włosów był idealnie dobrany do zieleni jej bluzki, której dwa górne guziki były zalotnie odpięte i odsłaniały imponujące walory. Dorodne przypominające usta maliny pomimo skrzywienia wściekłości wyglądały niezmiennie kusząco i byłyby w stanie zawrócić w głowie każdemu mężczyźnie.

Epickie, spienione sztormem może.
- Jeśli chcesz wiedzieć – Z jej cudownych ust ponownie wydobył się głos. - on już ma towarzyszkę.
- Nie staniesz na drodze do naszej miłości! - odpowiedziała jej córka wodza w uniesieniu i przycisnęła Doktora mocniej do siebie chcąc odgrodzić się z nim od całego świata. - Czekaliśmy na siebie całe życie i wiem, jak nigdy wcześniej, że razem możemy stworzyć związek trwalszy i szczęśliwszy niż cokolwiek na tej planecie. Dam mu wszystko, o czym marzy i o czym nawet nie śnił, w dzień i w nocy, w pogodzie i...
- A niby w czym ty jesteś lepsza ode mnie, co? - Dziewczyna z niebieskiej budki oparła o framugę drzwi swe kształtne biodro ubrane w obcisłą, świetnie dopasowaną czarną mini i tym ruchem wzbudziła parę męskich westchnień, które stały w tłumie. - Za kogo takiego się uważasz? Myślisz, że jesteś taka idealna?
Zapytana na sekundę wypuściła ukochanego z objęć.
- Jestem Samanitely Ullerna Evolet, córka wodza Tsu Tsu Lalala i osoba, która za trzy dni, przy pełni księżyca przejmie jego rolę. Zaprowadziłam pokój w dziesiątkach naszych wiosek własnoręcznie pokonując dręczących nas od lat złych i potężnych wojowników, a także prowadząc mediacje między nie potrafiącymi się dogadać klanami. Pomagałam biednym i potrzebującym zbierając datki; wprowadziłam demokratyczne wybory, darmowe przedszkola emancypację i wynalazłam koło. A kimże ty jesteś, że śmiesz mi się przeciwstawiać?
- Jestem Mireline Anita Reinette Yosephine - uśmiechnęła się nieznajoma melancholijnie, a w jej oczach znów zapanowała harmonia. - Pewnie o mnie słyszałaś.
Wtedy Samanitely po raz pierwszy w życiu poczuła prawdziwy lęk. To było wręcz trudno sobie wyobrazić, a jednak... Ta cała Mireline miała więcej imion niż ona!
Samanitely zmrużyła gniewnie wzrok, tak że turkusowe tęczówki jej oczu skryły się niemal całkowicie za pióropuszami jej rzęs. O nie, nie podda się. Nie bez powodu zwana jest Cudowną Lwicą Czyhającą By Rzucić Się Nie Znając Lęku.
- Jestem córką prezydenta planety Halmil parę układów stąd i za miesiąc otrzymam od taty w prezencie planetę Yotata na urodziny. Znam jednak każdy świat, który jest po naszym panowaniem i nie raz interweniowałam tam, gdy miała miejsce niesprawiedliwość, nienawiść i łamanie praw człowieka, dlatego też zdobyłam sobie szacunek i miłość wszystkich w okolicy tysiąca lat świetlnych. Ponadto jestem wspaniale wyedukowana i posiadam wiedzę z matematyki, astronomii, psychologii, literatury i wszelkich innych nauk, znam też w szczegółach historię każdej z naszych planet. Jako jedna z nielicznych nie muszę zabierać ze sobą tłumacza, kiedy wyjeżdżam w delegacje, bo znam płynnie trzysta języków tam używanych, a pozostałe dwieście pięćdziesiąt prawie tak dobrze.
Samanitely w zamyśleniu potarła swoją delikatną dłonią swe gładkie, ciemnoskóre lico, którego nieskazitelność zakłócało jedynie kilka zadrapań po niedawnej walce, które jednakże tylko dodawały jej uroku.
- Jako wysoko urodzona i przyszła władczyni również miałam zaszczyt i obowiązek pobierać lekcje u największych mędrców i szamanów mojego świata. Umiem tworzyć leki, rzucać zaklęcia i sprowadzać deszcz. Ponadto jestem mistrzynią wszelkich sztuk wojennych, posługiwania się bronią palną, białą i zieloną, walk wręcz, karate i sumo, ponadto potrafię dowodzić wojskiem i rozpisywać strategiczne diagramy. - Turkusowe tęczówki Samanitely czujnie obserwowały skupienie przeciwniczki, a dostrzegając, że jest ona wyraźnie zlękniona, bo jej gesty przestały być tak zachwycające, dodała: - Wiedzę na temat astronomii, geografii, historii, biologii i fizyki kwantowej mam we krwi, ponieważ jestem w jednej siedemnastej potomkinią rasy Sowich Ludzi.
- Jednej siedemnastej??? - wtrącił się nagle Doktor. - Przecież... to nawet nie jest matematycznie możliwe!
- Matematycznie nie – dodała Samanitely ze spokojem, z którym wiatr rozwiewał jej czerwone włosy. - Ale Ogry nie znają się na matematyce. A mam w rodzinie kilkoro Ogrów, to właśnie po nich odziedziczyłam swoją niezwykłą siłę. Poza tym jestem w jednej siedemnastej Wampirem, dwóch siedemnastych Elfem, jednej siedemnastej Czarodziejem, trzech siedemnastych Małym Kucykiem...
- A w moich żyłach płynie krew większości ras, która zamieszkują nasze układy! - Wtrąciła Mireline z przejęciem. - Genialni Krytończycy, piękni Onejanie... Wielu z nich posiada też supermoc, dzięki której mogę łatwo wędrować między planetami i jeszcze skuteczniej szerzyć dobro i miłość! Kiedy pół roku temu zaatakował nas wrogi statek z innej galaktyki, ja, dzięki swojej inteligencji i sprytowi zdołałam ominąć ich pociski i blokady obronne, następnie moja uroda umożliwiła mi omamienie strażników, aż wreszcie przedostałam się do centrum dowodzenia, gdzie zhakowałam ich komputer głównodowodzący. Ocaliłam dzięki temu setki światów, które po wsze czasy będą mi wdzięczne.
Dokończyła z triumfem w swych majestatycznych niczym nocne niebo oczach i czekała z zainteresowaniem na odpowiedź.
Ale Samanitely doskonale wiedziała, co powiedzieć.
- Ha! U nas akurat też był ostatnio wielki statek kosmiczny! Nikt z mędrców nie wiedział, co robić, nie działały zaklęcia i ofiary. Wróg zbliżał się z każdą godziną i wydawało się, że już nic nie jest w stanie nas uratować, ale wtedy ja wkroczyłam do akcji! Odkryłam, że oni też mają jeden komputer sterujący wszystkim, więc zrobiłam wszystko, żeby się do niego przedostać, złamałam wszystkie hasła i naprowadziłam na nowy kurs!
- Niemożliwe! - Mireline wybałuszyła na wierzch swoje cudowne błyszczące w słońcu oczy. - Niby jak to zrobiłaś?
- Zdalnie - Samanitely uśmiechnęła się najładniejszym ze swoich uśmiechów. - Potęgą miłości.
- Łał...
Teraz to Samanitely patrzyła na nią zwycięsko. Zresztą od razu wiedziała, że tak to się zakończy, w końcu była od niej mądrzejsza, piękniejsza, bardziej doświadczona, sprytniejsza, lepiej urodzona, odważniejsza, oryginalniejsza...
- A czarna dziura? - Mireline nagle olśniło.
- Co?
- Niedawno wybuchł w naszym systemie czerwony olbrzym zmieniając się w czarną dziurę i groziło wciągnięciem wszystkich planet do swojego wnętrza. Byłam taka przebiegła, że nieco zakrzywiając czasoprzestrzeń pod odpowiednim kątem sprawiłam, że wcięła sama siebie. W ten sposób kolejny raz udało mi się uniknąć nieszczęścia.

Tak wygląda czarna dziura (według tych, którzy wierzą, że coś, co pochłania światło, może jakkolwiek wyglądać).
Zakończyła z wyzywającym wyrazem swej jasnej gładkiej twarzy. Ale Samanitely, pomimo całej swej błyskotliwości i inteligencji nie mogła przypomnieć sobie nic odpowiedniego.
Jej podobne do zroszonych kończynek oczy straciły blask i wpadły w otchłań zamyślenia. Wreszcie córka wodza przerwała je bardzo zmieszana i zaczęła niepewnie:
- Nasi astronomowie mówią, że jest tu w pobliżu jakaś duża gwiazda, która mogłaby niedługo wybuchnąć... Tak, jestem pewna, że ta gwiazda już wkrótce umrze, zapadnie się i stanie się zagrożeniem dla całej naszej planety, a nawet galaktyki i wtedy będę mogła wykazać się i ją powstrzymać! - kiedy wydedukowała to, załamała ręce. - Nie mogliście przyjechać trochę później, kiedy byłoby już po wybuchu? On z pewnością nastąpi, a wtedy będę o wiele sławniejsza i bardziej doceniana niż jestem teraz.
Mireline wydęła swoje piękne malinowe wargi.
- To wszystko jego wina – kiwnęła główką w stronę Doktora, aż zafalowały jej złociste włosy gładko i bezszelestnie niczym łany zboża w pogodny niemal bezwietrzny dzień. - Zawsze musi pokręcić datę, albo przynajmniej godzinę.
- Ale... - pisnął Doktor o kruczoczarnych włosach.
- Przeważnie przylatywał spóźniony, więc teraz, skoro się nie spóźnił, musiał przylecieć za wcześnie!
- Nie cierpię facetów, którzy się spóźniają – stwierdziła Samanitely mierząc go swym przenikliwym wzrokiem, który u każdego mężczyzny mógłby wywołać atak dreszczy (w tym przypadku nie chciała, więc u Doktora nie wywołał). W jednej chwili przestała rozumieć, jak mogła być tak głupia i łatwo wierna by dać się mu omamić i pozwolić obściskiwać. Odsunęła się ze wstrętem.
Wtedy jej spojrzenie padło na oczy Mireline. Zdążyła się ona odsunąć od niebieskich drzwiczek i ich cienia i teraz stała w pełnym słońcu zachodzącego słońca. Niebo płonęło majestatyczną czerwienią, która sprawiła, że złociste dotąd włosy Mireline przybrały kolor zachwycającego różu. Jej usta wciąż się rozchylały, oczy zrobiły błękitne, co wyjątkowo pięknie komponowało się kolorystycznie z barwą chmur złocących się właśnie na niebie. Z jej twarzy znikła przygana kierowana do Doktora, z którym dotąd podróżowała, a wykwitła tajemnicza niepewność i zamyślenie. Tak, ona również wpatrywała się w Samanitely, tak jak ona wpatrywała się w nią. Niewątpliwie światło chowającego się słońca i jej wdzięcznej sylwetce i czerwieni włosów dodało wiele uroku. Podejrzewała, że falowanie jej włosów może przypominać taniec jesiennych drzew targanych wczesnozimowym wiatrem, a jej skąpa spódniczka z futra lwa albinosa - barwę rozkwitających nieśmiało pączków róż. Wszyscy otaczający ich członkowie plemienia wzdychali coraz głośniej nad powabem obu dziewcząt.
- Chcesz tego? - przemówiła wreszcie namiętnie Samanitely Ullerno Evolet.
- Tak – odpowiedziała równie namiętnie Mireline Anita Reinette Yosephine.
Obie wbiegły do niebieskiego statku kosmicznego i zatrzasnęły drzwi. Samanitely natychmiast uruchomiła go, ponieważ była bardzo sprytna i była w dwóch siedemnastych potomkinią rasy Sowich Ludzi.
Kiedy statek zaczynał już znikać, ale nie ucichły jeszcze wytwarzane przez niego dźwięki, dało się słyszeć:
- Mówił ci ktoś, że twoja pierś przypomina dojrzałe jędrne brzoskwinie falujące na wietrze..?